Europa

MIŃSK

Paryż, Rzym, Londyn o Neapolu nie wspomnę – wyglądają przy Mińsku, jak zawalone śmieciami metropolie z komiksów Marvella. Stolica Białorusi pozbawiona jest tymczasem jakichkolwiek błąkających się po chodnikach: papierków po cukierkach, puszek po coli, petów i zużytych prezerwatyw. Wszędzie nieskazitelna czystość. Równo przycięte trawniki. Pozbawione dziur drogi. I kiedy chcesz już głośno zachwycić się sterylnym odejściem do życia mieszkańców Mińska i zacząć gratulować im brakującego w Polsce pedantyzmu uświadamiasz sobie, że nie ma komu ściskać czystych zapewnie rąk.

Ludzi na ulicy prawe brak. Nie widać drobnych sprzedawców. Nie ma tłumów walczących, o jak najszybsze dotarcie do tramwaju swoją stroną chodnika. Od czasu do czasu widać, na tle monumentalnych postkomunistycznych molochów przemykające cienie. Jak na miasto w którym mieszka około 2 mln ludzi, widok tan jest dość zaskakujący. Przyzwyczajeni do ukraińskich standardów ulicy (maksymalnej liczby małych samochodów sprzedających kawę, tłumów na Chreszczatyku, namiotów gdzie można napić się za grosze piwa i zagryźć je kalmarem) otwieramy szeroko nasze blade gęby i myślimy, że coś tu nie gra. Zaczynamy więc białoruskie śledztwo w poszukiwaniu osobników płci damskiej i męskiej, bo skoro brakuje ich na głównych ulicach miasta, to gdzieś jednak muszą się ukrywać. Pytanie tylko gdzie!?

 Wrodzony instynkt detektywów, ścisk w żołądku i brak odpowiednich środków finansowych doprowadza nas na uniwersytecki kampus, a mówiąc dokładniej na tamtejszą stołówkę. Bingo! Eureka! Yes, yes, yes! Chciałoby się wykrzyczeć w błękitne białoruskie niebo, ale wstyd trochę, bo w końcu wrzasków w godzinach obiadowych nie wypada podnosić! Oto zostali znalezieni niczym na bezludnej wyspie rozbitkowie! Ludzie siedzą i jedzą aluminiowymi sztućcami tłuste kiełbasy! Nic dziwnego, w końcu cena zachęcająca, wybór dań też niczego sobie. Czas więc dołączyć do uczty w przestrzeniach iście pałacowych!

Zamawiamy więc danie wykwintne: kaszę, pulpeciki, kapustę i niczym Makłowicz w podróży pałaszujemy (aluminiowym sztućcem ma się rozumieć) jeszcze ciepłe frykasy.

Najedzeni, zadowoleni i nieco mniej samotni ruszamy w dalszą drogę po Mińsku.  Jak mówi stary, głupi i suchy, jak pięta Achillesa dowcip: „człowiek nie wielbłąd, pić musi”. Trafiamy więc do miejsca luksusowego, które zgodnie ze standardami wywoływania wilczego głodu wśród konsumentów (również napojów alkoholowych) mieni się kolorami frytek i keczupu. Pijalnia piwa, duszny namiot z browarem, budynek wolnostojący z alkoholami – nazwijcie je, jak chcecie. W takich ekskluzywnych lokalach zazwyczaj goszczą ludzie spragnieni wrażeń i soków. Tymczasem tutaj pustka. I tylko wiszące z metalowych rurek tekturowe motylki i pompony (?!?) dodają nam otuchy i nie pozwalają nam powiesić się na sztucznym bluszczu. 

„Weź dwa” – mówię do Marcina. „Na moja odpowiedzialność” – dodaję. Siadamy więc z piwkami i kalmarami, żeby zaplanować dalszą drogę w pięknym, pustym i czystym Mińsku.

Po zaspokojeniu naszych podstawowych fizjologicznych potrzeb (jedzenia i piwka), nadszedł czas na rozwój duchowy. Ponieważ w kasie Narodowego Baletu znudzona jak mops pani informuje nas, że nie ma  już biletów na „Jezioro Łabędzi” decydujemy się na rozrywkę nieco mniej wyszukaną, ale równie emocjonująca –  Narodowy Cyrk.

Już od wejścia wita nas tłum roześmianych dzieci trzymających w jednej małej rączce watę cukrową, a w drugiej nieco poddenerwowanych całą sytuacją ojców. Ubrana w cekiny pani prowadzi na smyczy trzy pudle. Po korytarzy przechadza się wielki, pluszowy, różowy słoń. Zapowiada się gruba impreza! Jeszcze tylko dźwięk gongu i już zasiadamy na aksamitnych, wytartych siedzeniach. Są akrobaci, chińskie gimnastyczni i mrożące krew w żyłach popisy motocyklistów. Spodziewaliśmy się fuszerki, a tymczasem dostajemy za 9 zł całkiem dobrą cyrkową rozrywkę. Czyli jednak warto, zwłaszcza że widownia prawie po brzegi zapełniona jest roześmianymi ludźmi, a na koniec spektaklu leci na naszą głowę deszcze radości, czyli kolorowe mydlane bańki.

Kolejną rozrywka zalecaną przez lekarzy i farmaceutów w Mińsku jest rowerek wodny. Pływasz sobie spokojnie po jeziorku w centrum miasta, lekki wiatr rozwiewa twoje przetłuszczające się zbyt szybko włosy, popijasz z gwinta białoruskiego szampana i czujesz się jak milioner na na lazurowym wybrzeżu na jachcie za miliony monet. Prawie.

Co jeszcze można robić w Mińsku? Polecamy coś mrożącego krew w żyłach, cud białoruskiej techniki, na wysokim poziomie oczywiście – karuzelę. Takie atrakcje tylko w tutejszym Parku Rozrywki. Wsiadasz, przypinasz się luźnymi zapięciami i modlisz się, żeby sprzęt okazał się nieco bardziej        niż tom na jaki wygląda. Skok adrenaliny i naprawdę piękne widoki gwarantowane.

O atrakcjach Mińska można by się było rozpisywać jeszcze przez kilka długich letnich wieczorów, ale po pierwsze ludzie podobno mało co czytają więc nie warto, a po drugie nie chce mi się.  Podsumujemy więc wyjazd jednym pięknym słowem – warto! A jeśli pytacie, po co odpowiadamy: po to żeby przekonać się jak jest naprawdę. Czy obowiązuje tutaj stan wyjątkowy, czy ubrani w futrzane czapki radzieccy żołnierze grzeją się nawet latem przy rozpalonych koksownikach, czy portret Łukaszenki wisi w każdym domu i sklepie? Jeśli jeszcze Was nie przekonaliśmy, to dodamy że tylko tutaj ze Lewisów wyrastają kwiatki. Czy można chcieć czegoś więcej?

 

 

You Might Also Like

No Comments

    Leave a Reply