Wychodzimy z samochodu pełnego bananów, podpasek i gumowych butów. Płacimy sympatycznej pani, która przewiozła nas przez granicę 150 rubli i zaczynami iść przez przygraniczne miasteczko.
Krajobraz Dzamyn-Uude wypełniają rozpadające się bloki, odrapane domki, dwie stacje benzynowe i kilka sklepów. Temperatura przekracza 30 stopni, a my nie mamy ani kropli wody. Zanim zaczniemy szukać darmowego transportu do Ułan Bator, musimy uzupełnić nasze zapasy.
Młoda dziewczyna spotkana przez nas na stacji benzynowej chowa się czterech ścianach betonowego baraku. Z wnętrza prowizorycznego budynku dochodzi do nas piwniczny chłód. Po chwili pracownica wraca wprawdzie bez słoików z ogórkami czy ziemniaków, ale z wpisaną na twarzy satysfakcją. W jednej ręce trzyma wielki biały odrapany baniak z wodą, w drugiej używaną 2-litrową butelką po coca-coli. Wszystko jasne. Wspólnymi siłami przelewamy wodę do butli, pięknie dziękujemy i idziemy łapać pierwszego w Mongolii stopa.
Najpierw zatrzymuje się para mongolskich ziomków z nieskażonymi myśleniem twarzami. Panowie łamanym rosyjskim informują nas: że pomyliliśmy drogi, że do stolicy trzeba jechać w zupełnie innym kierunku, a najlepiej będzie jeśli tu i teraz zapłacimy im za podwiezienie. Później spotykamy parę mniej cwaniacko wyglądających 80-latków, którzy zapraszają nas do wnętrza swojego japońskiego (a jak!) kombi.
Jedziemy sobie z miła babcią i sympatycznym dziadkiem przez Mongolię. Podziwiamy zielone wzgórza, które wyglądają, jak grzbiety pogrążonych we śnie smoków. Omijamy stada krów, które bez kierunkowskazu włączają się do ruchu włażąc bezczelnie na drogę. Jemy kruche ciasteczka bez smaku i próbujemy nawiązać jakąkolwiek rozmowę. Jest to wyjątkowo trudne, bo babci wydaje się, że mówi po rosyjsku. Rzeczywistość jest niestety mniej optymistyczna. Mijają leniwe godziny. Ja czytam, Marcin przysypia. Nagle kobieta zaczyna wypisywać notesie jakieś kwoty. Coś tam przelicza, dzwoni po znajomych, chce nas skontaktować z jej synem, który jak zrozumieliśmy potrafi mówić po chińsku.
W tej całkiem sympatycznej, choć enigmatycznej atmosferze po 5 godzinach dojerzdzamy do Ułan Bator. Zegar wskazuje 22, ale patrząc na ulicę ma się wrażenie, jakby wszyscy mieszkańcy stolicy Mongolii właśnie skończyli pracę. Dziki tłum samochodów tłoczy się na główne alei miasta. Każdy kierowca walczy o szybki przejazd przez światła i z impetem wpycha się przed inną srebrną Hondę czy tam białą Toyotę. Hałas klaksonów, ryk syren. Przez okno widać trzech zmarźniętych facetów wełnianych czapkach, którzy na przyczepie pick-upa kurczowo trzymają się metalowej rurki.
Wreszcie samochód zatrzymuje się na parkingu. Wysiadamy z auta. Już chcemy pożegnać się sympatycznym uściskiem dłoni, gdy nagle z usta starszej pani płyną słowa, które pomimo wcześniejszych problemów komunikacyjnych teraz bardzo dobrze rozumiemy. „Dzięgi sut”? Niestety, dzięgów u nas „niet”! Lekko zaskoczeniu nowymi finansowymi żądaniami babci kłaniamy się więc nisko i idziemy do najtańszego hostelu w stolicy Ułan Bator. Po drodze mijamy 3 bary Karaoke Vip, z których nętrza dudni wyśpiewywane z mongolskim akcentem latynoski przebój ostatnich miesięcy. Zmęczony imprezowym wieczorem tutejszy miłośnik mocnych alkoholi mija nas z wyraźny zaciekawieniem. Gdyby nie fakt, że ledwo trzyma się na nogach może by zagadał, próbował nas okraść, albo chociaż przybił kurtuazyjną piątkę. Tej nocy jest tylko w stanie kopnąć leżącą na chodniku pustą paczkę po tanich papierosach.
No Comments