Trudno powiedzieć, że dokładnie poznaliśmy kraje bałtyckie, zakochaliśmy się w tej części Europy, zmieniamy imiona na Jaagub oraz Tuuli i nigdzie indziej nie zamierzamy jechać. Tak naprawdę Litwę, Łotwę i Estonię spenetrowaliśmy w tempie i stylu wycieczki „3 stolice w 2 dnia”.
Litwa – Wilno
Do Wilna autobusem z Warszawy dojechaliśmy około 6 rano. Zaspani i nieco oszołomieni pierwszymi pokonanymi kilometrami zaczęliśmy przepakowywać nasze plecaki na drewnianej ławce tutejszego dworca. Miasto wydawało się zupełnie puste, tylko od czasu do czasu można było spotkać zbłąkanego po nocnych szaleństwach imprezowiczów. Jeden z króli wczorajszego balu przyczepił się nawet do nas w celu nawiązania krótkiej i zupełnie bezsensownej znajomości, ale na szczęście zgubiliśmy go pod najbliższym monopolowym.
Niecałe 1,5 godziny zajęło nam zajęcie pozycji startowej do łapania pierwszego (historycznego) stopa tej turystycznej wycieczki do Azji. Machanie kciukiem tym razem nie trwało dłużej niż 20 minut, więc nie zdążyliśmy sobie przypomnieć, jak bardzo depresyjna, długa i wkurzając może być podróż autostopem.
Żeby szybko i sprawnie dojechać do Rygi wystarczyło nie zbaczać z pięknej, długiej prostej drogi numer A2. Następny kierowca, który zabrał nas do swojego auta zmienił jednak kurs, ale przez to zobaczyliśmy naprawdę zaskakujące miejsce, o czym więcej -> TUTAJ.
Ryga, jak to Ryga
Do Rygi przywiozły nas dwie dziewczyny jadące akurat na koncert Red Hot Chili Peppers. Całą drogę słuchaliśmy więc w aucie przebojów kalifornijskiej grupy i aż się łezka w oku zakręciła pod wpływem wspomnień z wczesnej młodości (pamiętam jak całe swoje kieszonkowe wydałam kiedyś na nie najlepszą kasetę „By The Way”, którą później maltretowałam w białym walkmenie z autorewersem i obracającą się w czasie odtwarzania piłką).
W Rydze zamieszkaliśmy w domu Lindy, naszej łotewskiej couchsurferki. Mieliśmy duży pokój tylko dla siebie, swobodny dostęp do kuchni i internetu z czego oczywiście nie zawahaliśmy się skorzystać. Do centrum miasta dojeżdżaliśmy prawdopodobnie najwolniejszym tramwajem świata, ale przynajmniej w czasie tej długie podróży korzystaliśmy z dobrodziejstwa zniesienia dodatkowych opłat za roaming w Unii Europejskiej. (W tym momencie słychać „Odę do radości” i wszyscy w rytm muzyki, zaczynamy machać niebieskimi flagami!)
W Rydze błąkaliśmy się po starym mieście:
odwiedziliśmy okolice Centrāltirgus, czyli stare hale handlowe do budowy, których wykorzystano hangary niemieckich sterowców, przeniesione spod Lipawy
i zobaczyliśmy św. Krzysztofa, który zdezerterował do Rygi z jednego z odcinków South Parku.
Estonia – Tallin
Tallin od samego początku wydał nam się bardzo spokojnym miastem. Przyjechaliśmy do niego autostopem w sobotę popołudniu, ale zamiast weekendowego życia zobaczyliśmy opustoszałe ulice.
W powietrzu unosił się delikatny zapach grilla, po zielonych alejkach od czasu do czasu przebiegał niestrudzony lokalny sportowiec. Poza tym cisza i spokój. Przez chwilę mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w Skandynawii, ale odrapane bloki i dziurawe gdzieniegdzie ulice były namacalnym dowodem, że na terenach tego państwa nie odkryto ropy naftowej.
Najbardziej szaloną grupą byli lekko znudzeniu uczestnicy wieczoru kawalerskiego, którzy przebrani za dresów próbowali wykrzesać z siebie resztki sił do kawalerskiej jeszcze zabawy. Zauważyliśmy ich jedząc na murku ocalałe z podróży jajka na twardo i ciemny, lekko zaschnięty kminkowy chleb z Łotwy.
Kilka dni przed turystycznym tallińskim debiutem, nasz couchsurfer zdecydował, że jednak nie ma jak nas przyjąć, więc wkurzeni uznaliśmy, że nie damy Estończykom zarobić na naszym nieszczęściu. Tego samego wieczoru pojechaliśmy więc do wybranego przez nas wcześniej miejsca na nocleg. Była nią zielona polana położona tuż nad Zatoką Fińską. To właśnie tam, w sąsiedztwie tataraków, bocianów, pięknych zachodów słońca i setek komarów spędziliśmy dwie następne noce. (dokładna lokalizacja -> TUTAJ)
Nie zabrakło ogniska, kiełbasek i miejscowego piwa, wiec kamping na dziko w pięknych okolicznościach przyrody można zaliczyć do udanych. Chin-chin!
Tallin to nie Nowy Jork. Ilość ekscytujących miejsc godnych zobaczenie jest tutaj nieco ograniczona, ale na pewno warto przejść się wąskimi uliczkami starego miasta. W ogródkach restauracji i we wnętrzach znajdujących się tam pubów gromadzą się wygłodniali taniego piwa turyści z Finlandii i imprezowi Rosjanie, którzy w Tallinie chyba wciąż czują się jak gospodarze.
Jednym z najpopularniejszych miejsc na starym mieście, jest restauracja III Draakon. W wystylizowanym na średniowieczną gospodę wnętrzu można zjeść słynną zupę z łosia i zagryźć ją pierogiem albo kiełbasą. Nie należy używać przy tym sztućców, choć sami byliśmy świadkami, jak mówiąca w trzech językach obcych gospodyni zlitowała się nad młodym Hiszpanem i podała mu pomocną łyżkę wykonaną z czegoś, co przypominało kość.
Zwiedzanie Tallina uratowały miejskie rowery. Już planowaliśmy wrócić na naszą polanę, rozłożyć namiot i rozpalić ognisko, gdy nagle zobaczyliśmy dziewczynę na Next Bike’u. To był znak od pochmurnych niebios. Szybko odnaleźliśmy najbliższą stację rowerową i już po chwili śmigaliśmy jednośladami po pustych ulicach stolicy Estonii.
Dzięki rowerom dojechaliśmy do portu, gdzie przy dźwiękach kołyszącego reagge ludzie leniwie popijali piwko, dziewczyny siedzące na kamieniu paliły sziszę i degustowały prosecco, a zakochane pary przytulały się na drewnianych odrapanych ławeczkach.
Wieczorem wróciliśmy na naszą estońską polanę, a o 5.30 rano obudziliśmy się w rymie kropli deszczu spadających na nasz bardzo słabej jakości namiot.
Spakowaliśmy więc nasze plecaki i ruszyliśmy w stronę dworca autobusowego, skąd o 10.15 odjechaliśmy w stronę rosyjskiej granicy. A tam już: celnicy, paszporty, mrówki, te sprawy – niezły oldschool, co?
THE END!
1 Comment
Wierna Fanka Maria
05/08/2017 at 10:55Wolę tego bloga od wszystkich innych w internecie.